Justyna napisała mi w zeszłym tygodniu, że usunęła konto z Instagrama. Bo nigdzie nie ma takiej obłudy, fałszu i sztucznego lukru, jak właśnie tam. Bo na Instagramie śrubujemy życiowe wymagania. Bo dzielimy nasze życie na dwa – codzienność i Instagram. Życie na pokaz też ma swoje granice…

Piękne mieszkanie. Wymarzone #4katy. Na kolację #slowfood, cztery dania, wino, piękna porcelana. Dzieci ubrane jak do kościoła, uśmiechnięte, uczesane, takie jakieś lepsze, reklama hasła#familygoals. Zdjęcie biurka, kawa ze Starbucksa z podpisem, niszowy magazyn rzucony niby od niechcenia i podpis: #lovemyjob. Zaraz zdjęcie z koleżanką i koniecznie #fingerscrossed. Na koniec dnia zachód słońca, selfie z mężem i #nofilter.

A w rzeczywistości rata za mieszkanie wynosi tyle, ile Twoja pensja, co sprawia, że już tak bardzo się nim nie cieszysz. Boisz się go! Kolacja to pretekst, by zebrać razem całą rodzinę, bo Twój ,,stary” coraz częściej jada kolacje na mieście. Dzieci uśmiechają się tylko do zdjęcia, nie mogą się doczekać, aż wrócą do swoich tabletów. Twoje #lovemyjob to tak naprawdę sraczka ze stresu za każdym razem, jak jedziesz windą na 4. piętro biurowca. To szef, który traktuje Cię jak idiotkę i fotel, od którego boli Cię kręgosłup. Przyjaciółka ze zdjęcia ściągnęła Twój projekt, a Ty tak naprawdę trzymasz kciuki, by obcas jej się ułamał i by skręciła nogę. A bez filtra to jest auto, które się zepsuło na środku trasy i musicie o zachodzie słońca czekać na lawetę.

To nasza wina!

To nie wina mediów społecznościowych. To nasza wina. Jesteśmy bańką kompleksów i wymagań. Jesteśmy i za mało, i za bardzo jednocześnie. Instagram to tylko pokazał, cała reszta należy do nas.

Prawda jest taka, że jesteśmy do szpiku kości zwyczajni. Mamy brudne naczynia w zlewie w kuchni i niedoprane skarpetki.

Nie jemy na śniadanie kaszy jaglanej z jagodami goi za 16,99 zł za małe opakowanie. Nie dodajemy do ekologicznej kawy syropu z agawy, zamiast cukru. Nie jesteśmy gastro-purystami, lubimy wszystko z sosem i tak naprawdę zdarza nam się jeść kanapki z kiełbasą, nie żadne ąse-madąse fondue. Nie łykamy jak oszalali każdego wernisażu, każdej wystawy, jaka jest. Nie oglądamy tylko Discovery Channel i często przeglądamy Party w Empiku. Lubimy wygodne bawełniane majtki, a nie stringi z futra. Nie wtrącamy w zdania słówek, których znaczenia nie rozumiemy, ani nie mówimy z amerykańskim akcentem tylko dlatego, że w podstawówce byliśmy na lotnisku Kennedy’ego.

Chcemy, by ludzie nas lubili. Chcemy, by patrzyli na nas z aprobatą. By nam zazdrościli. By mówili, że chcą tak jak my. Chcemy być w ich oczach tymi fajnymi, godnymi pochwały.

Ja też tak chcę. Jestem taka sama jak Wy. I-den-ty-ko. Pokazuję swoje mieszkanie tylko wtedy, gdy jest posprzątane. Gdy wiem, że będę robić zdjęcia jedzenia, to się staram, a nie wrzucam chochlą na talerz jak w szkolnej stołówce. Nie pokazuję się w stroju kąpielowym ze strachu przed internetową krytyką i czytam dwa razy to, co napiszę. Tak na wszelki wypadek.

Ale też czuję się trochę usprawiedliwiona. Wiem, że te ,,ładniejsze” zdjęcia przyciągają uwagę, a ja bardzo bym chciała, byście czytali to, co piszę. Chcę zwrócić Waszą uwagę, przyciągnąć zdjęciem do tego, co jest pod nim napisane. Jednocześnie lubię być sobą, nawet w social mediach. Widzicie mnie roztrzepaną i bez makijażu. Z uporem maniaka noszę wciąż tę samą bluzę i te same klapki od trzech lat. Bo bardzo, ale to bardzo nie chcę wpaść w wir sztucznej perfekcji. Nie dałabym sobie rady. A wtedy, bardzo możliwe, poczucie własnej wartości poleciałoby na łeb, na szyję…

A może to dlatego, że nikt nie pyta, jak się czujemy?

Ślub przyjaciółki. Siedzimy z siostrą w towarzystwie innych gości. Chwalimy ciasto, przełamujemy lody, poznajemy nowe osoby, uśmiechamy się, wsłuchujemy, okazujemy zainteresowanie.

Przez 5 godzin nikt nie spytał nas, kim jesteśmy. Co robimy? Skąd przyjechałyśmy. NIKT!

Natomiast wszyscy bardzo chętnie mówili o sobie. Byli w Insta-roli. Byli piękni, interesujący, z sukcesami. Bił od nich blask powodzenia, pieniędzy, popularności. Lajki słały się gęsto.

Ale to było słabe! Myślę sobie jednak, że niektóre nasze zachowania wychodzą tylko wtedy, gdy chcemy być bardziej lubiani. Bo jesteśmy ,,niedolubiani”. Chcemy identyfikować się z ludźmi, do których stylu życia aspirujemy. Chcemy być też osobami, które się podziwia. Widzimy coś lub kogoś w gazecie i też tak chcemy. A jak my chcemy, to cała nasza rodzina chce. Dzieci oglądają bajki afrykańskich twórców ze Skandynawii, matka krzywi się pijąc jakieś peruwiańskie ziółka, pierze w rzece w orzechach, a ojciec gardzi kiełbasą swojską, je tylko chorizo. Często tylko do zdjęcia.

Potrzebujemy być docenieni. Życie na pokaz to tego wyraz. To słabość, nie wyrachowanie.

PrzeczytajCzujesz się niedoceniona? Pomogę Ci

Życie na pokaz to ratunek dla poczucia własnej wartości?

Pomyślałaś kiedyś, że te osoby, które tak super ,,żyją” na Instagramie, uciekają od swojej rzeczywistości? Nie chcą się skonfrontować z jutrem. Albo boją lub nie lubią być sobą?

Że ten porządek na zdjęciu to jedyny porządek w życiu? Że te tysiąc serduszek pod zdjęciem to jedyna przyjemność? Że te komentarze to jedyne miłe słowa?

Przykro mi, gdy myślę, że często tak jest. Co nie znaczy, że życie na pokaz ma głębszy sens i że jest usprawiedliwione. W tym przypadku powiedziałabym – uciekaj z Insta jak najszybciej! Idź znajdź się na spacerze, na nowo, naprawdę.

Moi znajomi uciekają z Instagrama, bo od tego nienaturalnego klimatu robi im się niedobrze. Źle się tam czują.
Moi znajomi otwierają konta na Instagramie. Bo chcą być z ludźmi. Bo chcą się przedstawić, pokazać. Bo chcą coś znaczyć.

 

Myślę jednak, że jest gdzieś granica tego wszystkiego. Tego zjawiska, które miało być zabawą na żetony, a jest grą na prawdziwe pieniądze. Może to ten moment, gdy nie masz zasięgu, feed na Instagramie Ci się nie aktualizuje, a Ty nic sobie z tego nie robisz, tylko otwierasz okno w jadącym aucie, by wystawić dłoń i poczuć wiatr?

________________________

Zdjęcie zrobiła Dominika Litwin