Lubię chodzić. Nawet na bieżni nie biegam, tylko chodzę.
Gdzieś kiedyś czytałam, że gdy nerwy biorą górę, trzeba wyjść z domu. Ale to nie jest regułą, bo ja po prostu lubię chodzić. Uspokaja mnie to i pomaga ustalić priorytety.

Gdy mam wolny dzień. Gdy nic nie muszę, a wszystko mogę, najpewniej pojadę do Sopotu. Najpierw pójdę po kawę, potem w stronę molo, ale tylko go minę i wtedy wybiorę, albo w prawo, albo w lewo. Zdejmę słuchawki, wyłączę radio. Pewnie z czasem wyjmę aparat, bo trafię na dom, który tak bardzo mi się spodoba, że stwierdzę, że taki kolor, jaki ma on, chciałabym mieć w swojej kuchni. Pomyślę pewnie, że najbardziej na świecie lubię szarości i brudne pastele.
Gdyby było ciepło, pewnie usiadłabym na jakiejś ławce i gapiła się na ludzi. Uwielbiam. Zastanawiam się, co robią, czy są szczęśliwi, skąd ona ma taki płaszcz, a czy on przypadkiem nie chciałby być gdzieś indziej.
Moje chodzone sesje terapeutyczne trwają długo. Wczorajsza to rekordzistka, całe 3 godziny. Dawno tak dobrze się ze sobą nie bawiłam. Dawno tak dokładnie nie poukładałam sobie spraw w głowie. Dawno tak latte na chudym mleku mi nie smakowało. Dawno tak beztrosko nie patrzyłam się na kolory budynków.
Wróciłam do domu i wiem, co będę robić przez najbliższy rok. Trzy godziny wystarczyły, by wszystko stało się jasne, by zetrzeć z ciągu myśli rzeczy, które zaburzają obraz świata. I to nie jest tak, że się tak idzie i idzie bez celu. Po drodze można znaleźć siebie.PS Idealnie wpisałam się w spacerową akcję Mammazine. Dołączycie? 🙂