Rok temu było tak kusząco leniwie, że zaczynam tęsknić do tamtego stanu, gdzie toczyłam się nie tylko fizycznie, ale też trochę myślowo. Bywało się wtedy na lansie w mieście Sopot, bywało. Piło się kawę w tekturowym kubku, piło. Wypinało sie dumnie brzuch i wdzięczyło do aparatu. A jak!


Bo gonitwie ostatnich dni i tygodni ta niedziela była jak bułeczka do flaczków. Idealnie pasowała! I jeszcze ta zmiana czasu, z którą przybiłam sobie pionteczkę rano, gdy okazało się, że jest 7 rano, a ja JUŻ nie śpię. Dzień się nagle wydłużył, jak Moda na Sukces, więc pojechaliśmy do Mitte na śniadanie. Nina zrobiła nam jak zawsze idealną kawę i tosty. A potem Grande Sopotto!
Jeśli można nazwać spacerem przejście z samochodu do lokalu, to od razu zaliczyliśmy spacer. Potem inspirowaliśmy szare komórki w Zatoce Sztuki, wdychaliśmy jod, przeszliśmy się po molo i zjedliśmy pizzę w Sempre. Chciałoby się powiedzieć: dzień jak co dzień. Ale nie, było wyjątkowo przyjemnie.