Wyobraźcie sobie dziewczynę, która jest mistrzynią w jedzeniowych kombinacjach alpejskich. Zaczęło sie w przedszkolu, gdy zakopywała kotlety w ziemniakach, a teraz, gdy jest już duża, wciąż zdarza jej się mielić jedzenie w buzi z zatkanym nosem, by nie czuć smaku. Zdarza się jej też połykać bez gryzienia, byleby szybciej mieć tę torturę z głowy.
To ten typ, co za żadne skarby nie zje na surowo kefiru, maślanki, margaryny, śmietany (tę zje np. w mizerii, ale tak łyżką – paw na oczy murowany), sera pleśniowego. Nie lubi tłustego mięsa, wędlin, żyłek, a gdybyście zobaczyli jej schabowe kotelty – wszystkie żyłki, tłuszcze i inne podejrzane elemety zostają wycięte. Bardzo nieufna to dziewczyna…

 

Ta dziewczyna, o której Wam opowiadam, bardzo lubi chodzić do restauracji. Sterylność kuchni (a przynajmniej wiara w nią) łagodzi jej traumę z dzieciństwa, gdy ciocia biegała za nia po mieszkaniu próbując wcisnąć w buzię łyżkę domowej roboty jogurtu… Jedząc na mieście zawsze wybiera sprawdzone zestawy. Kiedyś były to naleśniki, teraz jest to makaron albo sałata cezara. Ostatnio przekonała się, że krewetki to zło, ich konsystencja i zapach to kulinarne fo-pa.
Nie pije coli, soków, napojów gazowanych… znaczy pije, ale bardzo rzadko, najczęściej na wakacjach, jak to zwykła robić z rodzicami, gdy była mała. Podobnie z fast foodami – stara się bardzo, choć czasem nie wychodzi, rezygnować z hamburgerów. Choć BigMaca kocha miłościa od pierwszego ugryzienia, stara się nieco oziębić tę relację.
W nocy, gdy już leży w łóżku i rozlicza się z przebytego dnia,
przyznaje sama przed sobą, że zdarzało jej się  ,,brak apetytu”
tłumaczyć córką w brzuchu… Zdarzało jej się po cichu przekładać
napoczęte porcje na talerz męża. Nie kupuje już zrobionych kanapek, bo
boi się smaku margaryny i składu włożonej do środka mielonki.

Kiedyś mówiono o niej ,,francuski piesek”.

Na ten sam temat przeczytacie dzisiaj u:
Polecam!!!