Mój styl jest jak ustrój polityczny w Polsce, wciąż się zmienia i nigdy nie wiadomo, czy będzie lepiej, czy gorzej. Skąd to wiem? Patrzę na moje stare fotki i wyjść z podziwu nie mogę, że miałam tego chłopaka raz czy dwa. Z podziwu wyjść nie mogę, że moje życie towarzyskie jakieś jednak było.
Zainspirowana wpisem Basi (zobaczcie go koniecznie, ja sikłam), wrzucam swoje zdjęcia.
1990, wakacje, Niemcy. Ogromny park rozrywki, cuda na kiju. Różowy spodzień jak się patrzy, 20 lat później chodziłam w podobnych. Przypadek? Nie sądzę.
Na bluzie napis ,,Motor-race”, zawsze lubiłam szybka jazdę. Koszulka pasująca do bluzy, a skarpetki do butów. Choć moja Mama bardzo się zawsze starała, byśmy wyglądały po ludzku, miny mojej nie mogła niczym zakamuflować. Co ja poradzę na to, że nie lubię bliskich kontaktów z nieznajomymi?
Bodajże zakończenie przedszkola. Mina mówiła wszem i wobec, jaka jestem grzeczna, kiecka była tego przeciwieństwem, była ukrytym symbolem niezłego ziółka. Lambadówa w biało-zielone pasy.
Biała bluzka zapewne była biała tylko przez kwadrans, za to robiła wrażenie bufkami. Do tej pory uwielbiam takie ciuchy, spójrzcie na moja kieckę z Poznania.
Sierpień 1994. Jedziemy na kolonie do Szczytna. 🙂
Ja to ta w granacie. Komplet jest? Jest. Paski są? Są. Boże, jaka jestem przewidywalna… Choć lepiej wygląda Emilka, która ma na głowie za dużą tirówkę z reklamą środka ochrony roślin.
Ponownie sierpień 1994. Widać, był to miesiąc dobrego stylu. Zawsze lubiłam iść pod prąd i mieszać kolory i printy, tu czerwony idealnie pasuje do różowego, a biały hipopotam do gwiazdek i rybek. Nonszalancka poza jest odbiciem poczucia wolności, który ogarniał nas, gdy mogłyśmy na cepeenie wyłonić się z malucha i wyprostować kości.
Wigilia 1994. Jedno oko na Maroko, drugie na sałatkę jarzynową. Pluszowe sukienki były wtedy ,,must have’em” nie tylko jednego sezonu. Kwiat we włosach to inwencja twórcza naszej Mamy, a ja w efekcie upodobniłam się do grzybka z jajka, pomidora i majonezu.
Sylwester 1994. Rodzice zaraz się zmywają na dancing, ale zanim znikną zostawiając nas pod opieką Torbickiej, jest impreza. Pamiętam, że w tym outficie czułam się doskonale. Po pierwsze – grochy. Po drugie – oversize. Kiecka wirowała jak ciuchy w pralce, a ja czułam się królową życia. Szkoda, że przygoda z mamy ciuchami trwała tylko chwilkę.
1995. Zacznijmy od ortalionu, który wtedy był dla nas niczym druga skóra. Nie szeleścisz, nie ma cię, proste. Gacie naciągnięte prawie pod pachy, żeby chować krzyż przed najmniejszym podmuchem wiatru, dam sobie rękę uciąć, że pod spodniami były rajstopy. Do tego koszulki, uwaga, po lewej Król Lew, po prawej – Flinstonowie. Ja niestety miałam Flinstonów, a po minie wnioskuję, że wolałam króla lwa. Na szczęście niedługo z dumą nosiłam do szkoły dres z Simbą, różowy.
1997. Nie pamiętałam tego zdjęcia. Pokryłam się dziewiczym rumieńcem wstydu, gdy to zobaczyłam. Ale co tam. Nie zawsze można mieć nieskazitelny wizerunek. Najbardziej uderzył mnie ten żółty, że nawet nie wiem, co mam teraz napisać. Ta bluza jest dodatkowo w czarne kropeczki, co rozumiem, bo kropki i groszki być muszą, ale… żółty?
Okolice końca podstawówki, obóz harcerski w Zakopanem. Mam na sobie same oversize’y, w tym ulubione spodnie moro po bracie Bartku, który pojawi się też niżej. Nosiłam je do zdarcia. Paskudna kurtka przeciwdeszczowa. Mamo, dziś mogę to przyznać, tak strasznie mi się ona nie podobała i względy praktycznie w ogóle do mnie wtedy nie przemawiały.
Druga klasa LO. Hotel w Wilnie. Nie, to nie była moda na męskie bokserki i brudne stopy. To efekt dzikiego biegania po pokojach w poszukiwaniu imprezy na miarę nastoletnich serc. Gacie były w pszczółki.
2001. Uczę się do klasówki z biologii. Pamiętam, że gdzieś przeczytałam, pewnie w jakimś bravo, że najlepiej uczuć się w kibelku, bo uciekamy od bodźców, które nas rozpraszają. I dostałam z klasówki 5-ke i możecie mi naskoczyć.
Gacie ze sklepu ,,indyjskiego” jak go nazywaliśmy. Emilki koszulka w jakieś zielone mazaje, czarny sweter i sztuczny wiecheć we włosach. Cała 16-letnia ja.
2001. Gdańsk. Uwielbiałam te koszulkę, kupiona oczywiście w szmateksie. Emilka dorysowała mi na niej oczy. Pamiętam również ten plecak, który Mama dostała w Erze za przedłużenie umowy, a ja to wielkie logo zakryłam kwiatem z jeansu. Widzę łańcuszek i kolczyki. Jak widać, miałam kiedyś taki epizod. 🙂
Poszłyśmy sobie na działkę.
Pamiętacie modę na polary? Mam własnie taki na sobie, nie do zdarcia był, aż się zdarł. Bluza z napisem New York miała rękawy 3/4, bo była dla dzieci, ale ci, co lubią zakupy na kilogramy wiedzą, że nie ma co wybrzydzać, bierze się, co jest.
Czy ja mam na sobie bojówki? TAK! to były chyba takie spodnie, które dobrze nawet na studiach wyglądały. Emilki były.
To zdjęcie nie jest nic a nic przypadkowo tu. Pragnę zwrócić uwagę na kropki na okularach, które były moim znakiem rozpoznawczym w LO. Robiłam je sobie takim żelem, z którego robiło się odlepiane witraże na szyby. Wiecie, o co chodzi?
Se nalepiałam to na górze, to na dole, tu dwie, tam trzy. Szaleństwo!
Nasza 18-stka. Może nie dojrzycie tego, ale mam na sobie ulubione sztruksy z Americanosa, na który trochę kasy się zbierało. Dzwony to były. do tego SIATKOWA koszulka i biały krawat. Czy to coś Wam przypomina? Jeśli nie, odsyłam do Avril Lavigne, dzięki której życie było trochę mnie complicated.
Zdjęcie dostałam jako prezent od młodszej klasy na zakończenie liceum. Kwintesencja mojego licealnego stylu. Duże kolczyki i sportowa oldschoolowa bluza ze szmateksu. Tak, byłam dresiarą. Do tej pory marzę o dresowych wąskich spodniach Adidasa.
2005. Boże, jacy byliśmy ,,i don’t care”. Bartek, widzisz to zdjęcie? 🙂 Pewnie mnie zabijesz na pokazywanie twoich pasemek i koralików na szyi, ale co tam. 🙂
Ręka do góry, kto miał bluzę Fruit of the loom? Nie wiem, czy ta jest moja, czy mojego chłopaka Pawła, bo mieliśmy takie same, ale lans był. Właśnie, gdzie ona teraz jest????
Na samym końcu największa wiocha. Drugi rok studiów, ja rezydowałam wtedy w UK. Przyjechałam do Polski na urlop i zrobiłam sobie krzywdę. Poszłam do fryzjera i poprosiłam fryzurę na garnek + grzywkę. Wyglądałam T R A G I C Z N I E. Powinnam zasugerować się miną pani fryzjerki, która słysząc mój pomysł zawodowo przewróciła oczami. A ja to widziałam w lustrze. 🙂
Za to mam na sobie outfit upolowany w angielskich charity shopach. Czułabym się jak Alexis z Dynastii, gdyby nie ta grzywka. Odrastała wieki, a ja z tygodnia na tydzień zamiast jak dziewczyna wyglądałam jak rasowy pastuch.