
Do trzech razy sztuka, trzeciego dnia naszych wakacji okazało się, że słońce jednak istnieje. I nie padało – sukces! Dziś był Kazimierz, bardzo niezobowiązująco, lecz intensywnie, nogi moje skróciły się o pół metra – wbiłam je sobie w tyłek.
Inula w świetnym humorku, pokochała herbatę z konfiturą malinową, cmokała, otwierała paszczę, mlaskała i sprzedawała uśmiechy każdemu, kto chciał z nią porozmawiać. Nasza Córa to urodzony podróżnik, nie narzeka na trudy, jak trzeba to i suchą bułę zje.
Kazimierz przypomina mi (nie odkryję tu Ameryki) wrocławską Dzielnicę Czterech Swiątyń. Kilka lat temu bardzo dużo spędzałam tam czasu, nawet miałam przyjemność pomóc przy organizowaniu festiwalu kultury żydowskiej Simcha. Dlatego wspominam każda kawę we wrocławskiej Mleczarni, pijąc herbate w krakowskiej Mleczarni. Miło… Kazimierz to nie tylko zapiekanki (sorry, ale jednak te na olsztyńskim dworcu są lepsze… patriotyzm lokalny ;P), nie tylko synagogi i kawiarnie… tam zwalnia czas. Nie wiem jak, ale Kazimierz to strefa refleksji.
A na deser odszczekuję wszystko, co złego pomyślałam o naszej miejscówce. Zapach zioła na naszym piętrze – tak intensywny, że można wskazac palcem, skąd jest – bezcenny :))))) Niezła okolica, a nie wygląda ;P