Nie uważam się za świętą krowę. Nie uważam też, że im większy brzuch, tym więcej mi się należy.
Wczoraj miałam przyjemność podróżować klasą 2, PKP oczywiście, w przedziale dla kobiet w ciąży. Pociąg pełny, ja z ciężkim bagażem, mąż na peronie macha i szlocha. Przedział dla kobiet z dziecmi i w ciązy zamknięty, więc Marek interweniuje i już za chwilę siedzę sobie rozwalona jak faraon w pustym przedziale.

Nie minęło 15 minut, gdy przedział dla kobiet w ciąży zaczął się przepoczwarzać. Najpierw wpakowała się licealistka ze gilem po kolana, która w dodatku jeszcze nie pojęła wiedzy tajemnej, po co są chusteczki i jak się ich używa. Była mega głośna, wydzwoniła chyba całą swoją 20złotową karte w telefonie mówiąc, że właśnie dojeżdża do MaRborka. Takt i klasa.
Znalazło się też miejsce dla pana, kóry chyba miał dobry dzień i sobie chlapnął, tudziez był po imprezie polo-alkoholo. Nie mówiąc o tym, że gdyby drzwi do przedziału były wahadłowe, to latałyby non stop.
A w tym wszystkim ja.  Wkurzona jak sto pięćdziesiąt, że ludzie mają gdzieś, że nawet nie pomyślą, że HALO, ja tu była pierwsza i to nie bez powodu. Że nie odczuwam radości siedząc w towarzystwie chorych osób, śmierdzących osób lub tych, którym wiecznie gorąco, jak innym jest w sam raz.
A to, że na drzwiach przedziału pisze jak byk – przedział dla kobiet w ciąży, nic nie znaczy.