Wyjeżdżasz, nie ma cię. Zostawiasz to swoje małe, ulubione, zaspane dziecko i jedziesz.
Pewnie pyta o mnie co minutę. Pewnie stoi w oknie i smutne jest, że nie ma mamy. Pewnie nie ma apetytu i snuje się niczym dziecko w reklamie Sanostolu. Czy zjadła śniadanie? Ale czy na pewno? Nie dzwonią, pewnie nie chcą mnie martwić i stresować. Jak tam jej jest, nie czuje się zapomniana? Boże, może jednak powinnam zostać, w końcu kasa to nie wszystko, nie zarobię teraz, to kiedy indziej. Ale przecież podpisałam umowę. Tak, dobrze zrobiłam. Może powinnam zabrać ją ze sobą, trochę trudności by było, ale co tam. Ok, następnym razem. Choć dobrze, że nie pojechałyśmy razem, bo zimno, a większość dnia na dworze. No dobrze, zaraz wracam. Trzy godziny do Warszawy, trzy godziny w drodze powrotnej. W Warszawie tylko 2, tylko wystarczyło. 8 godzin, to jak wyjście do pracy. Wracam w sam raz na kolację, kąpiel i czytanie przed snem.
Wracam. Dziecko pokazuje mi owoc swojej całodziennej pracy – bałwana. Pierwszego w swoim życiu. Pytała o mnie? Nie. Smutna była? Ina? Nie, no gdzie tam… Zjadła obiad? Z apetytem.
Gdy mnie nie ma, moje dziecko też jest szczęśliwe.