I gdy leciałam samolotem, coś się zmieniło. Przestałam się cieszyć.
Basia powiedziała: ,,rycz”. Tomek Basi powiedział: ,,no, w końcu”. Ja powiedziałam: ,,no masz”.
Czuję się ok. Nic mnie nie boli. Wszystko gra. Nikt mnie nie oszukał, nie okradł, przykrości nie zrobił. Słońce świeci, jest ładna pogoda. Mam na sobie ulubione ubranie, lakier wciąż sie trzyma na paznokciach, kasa na koncie jest. Ina zdrowa, ja też. Przyjaciele są.
Jest mi tylko smutno.
Ale następnego dnia jest mi tak samo smutno. Ale dochodzi nowe uczucie, czyli panika pojawiająca się sekudnę po tym, jak otworzę oczy. Jest chyba kompatybilna z budzikiem. Ale przeciez ja znam to uczucie, już je kiedyś miałam. Prawie 4 lata temu, gdy urodziła się Ina, a ja równo o 15:30 zaczynałam się bać, a pyłek kurzu na parapecie był idealnym pretekstem, by sie rozpłakać. .
Wypiłam 10 litrów dziurawca. Podobno pomaga. Nadal jest mi smutno, nadal strach uderza we mnie pociskami, jak tylko wejdę do kuchni, jak tylko wejde do łazienki, jak tylko włączę gaz pod czajnikiem i otworzę lodówkę, by zrobić córce kanapkę.
Zmęczyłam się. Wewnętrzna Monika zbuntowała się emocjonanej musztrze, którą sobie funduję od kilkunastu miesięcy. Niewyrażone emocje nie znikają, nie umierają, nie utylizują się. One są, schowane tak, że czasem ciężko je znaleźć. Same się znajdują w najmniej oczekiwanym momencie. Wybuchają. Są ranni.
I gdy jest mi tak smutno, ciągle myślę o tym, co mogę z tym zrobić. I kiedy się to skończy. No właśnie, kiedy się skończy?