Cześć. Nazywam się Monika i moim hobby jest pozbywanie się. Kilogramów, ciuchów, śmieci, badziewia, chińskich zabawek, zapisanych notatników, zepsutych długopisów, worków, zeschniętej modeliny, starego dżemu z końca lodówki i e-słodyczy, które dostaje moja Córka, a ja je zabieram i… wyrzucam. Wyrzucałam. Tak wygląda moje życie zero waste.

I tu możemy zacząć. Od czasu przeszłego.

Życie ,,zero waste” to wyzwanie, nazwałabym go nawet ,,wyzwaniem jak jasna cholera”. Na początku pomyślałam, że to zawracanie głowy. Czy ja mam na to czas? Jaki czas? No nie mam czasu nawet się po tyłku podrapać, a mam kombinować, jak zrobić zakupy, i gdzie, żeby odpadów nie gromadzić? Nigdy w życiu. Jeszcze nie zwariowałam. Na samą myśl, że zakupy miałabym robić w kilku miejscach, zrobiło mi się słabo.

Zero Waste Lifestyle, czyli takie życie, by nic nie wyrzucić, wszystko wykorzystać. Bardzo ważne, choć dla mnie niewykonalne, logistycznie trudne. Ale postanowiłam spojrzeć na swoje życie pod tym kątem i zrobić mały rachunek sumienia. Pozwólcie, że skupię się na plusach, bo minusy mogłyby je przysłonić, a jednak wolałabym pozostać pozytywnym bohaterem tej historii.

Pomyślałam, że dam sobie tydzień i zostanę Zero Waste Testerem. Zaczęło się całkiem, całkiem, bo od szklanki wody z kranu. Punkt dla mnie, w końcu kranówę piję od lat i gdzieś mam wnoszenie na 3 piętro zgrzewek mineralnej. Poza tym mi smakuje. Ale już spacerując po mieszkaniu znalazłam 3 półlitrowe butelki plastikowe, które może i były przez moment ,,wielorazowymi” butelkami, ale szybko zastępowałam je nowymi. W każdej mojej torbie zresztą był taki egzemplarz. Oj, Pryśko… Pogrzebałam w moich kuchennych szafkach i znalazłam plastikową butlę, taką wiecie – na rower, spacer czy inne. Postawiłam w widocznym miejscu, ku przestrodze. Ina przymusowo została przestawiona na picie w butelkach szklanych, w których potem lądują soki od babci i dziadka.

Darzę dużą sympatią moją lodówkę. Nie podoba mi się jakoś specjalnie, ale ma dwie szuflady w zamrażalniku, które eksploatuję co sił. Zamrażam wszystko, co tylko mogę. Na przykład rzeczy, których nie zamierzam zjeść i tym samym bronię ich przed pleśnią. Chleb i bułki. Warzywa, które tydzień wegetują w lodówce i wiem, że ich nie zjem. Obieram, kroję i mrożę. Ciasto, które zrobiłam sobie podczas ścisłej diety (haha! najgorsze ciasto świata, czekoladowe, z kaszą gryczaną. Gdy znowu pada mi na mózg i zaczynam akcję ,,dieta”, wyciągam kawałek z zamrażalnika i katuję się zdrowiem). Zupę, której zrobiłam 20 litrów, a po dwóch dniach marzę o ziemniakach, mielonym i mizerii. Mrożę w pudelkach po lodach. Czyli funduję mojej Córce horror własnego dzieciństwa. Otwierasz lodówkę, patrzysz – lody, a tu koperek.

Czytałam o domowych kompostownikach. Ups, nie mam balkonu.

Ciuchy oddaję, sprzedaję. Kupuję głównie używane. Ciuchy i buty po Inie nosi Milunia. Nie zastanawiam się, czy to jest dobre dla środowiska, czy nie, na pewno jest dobre dla mojego portfela i samopoczucia.

Miliardy kartek, po których Ina maluje, stare listy, dokumenty, ulotki, rachunki – zbieram. W zeszłym roku były niezłą podpałką, gdy w biurze Socialove rozpalaliśmy w kozie. Po kartonach Ina maluje. Ale też nie wykorzystuję wszystkiego, często po prostu wyrzucam.

Wracając do mojego testu. Przez pierwsze dni unikałam zakupów. 🙂 Bo jak mam pójść po kilo pomarańczy, w ramionach niczym drogocenny skarb mam je nieść i na taśmę rzucić? Wzięłam worki z domu, te, w których owoce przyniosłam ze sklepu poprzednim razem. No i oczywiście mój zestaw małego zakupoholika – wielka torba z IKEA i kilka materiałowych toreb.

Hmmm a co z kawą na wynos? Nie, nie byłam w kawiarni ze swoim kubkiem, choć to raczej nie przysporzyłoby mi problemu, po prostu zaczęłam robić sobie sama kawę w domu i wykorzystywać tym samym termos, który niedawno dostałam. I całkiem ta zmiana mi się podoba, a nawet więcej – lepiej smakuje. I oszczędzam przynajmniej 10 zł na sztuce.

Co ja jem takiego. Kasze, płatki owsiane, makaron, warzywa, owoce. Jeszcze płatki owsiane w papierowej torbie kupić można, tak kaszy czy makaronu – nie. Makaron w tekturze jeszcze jakiś jest, ale do pomidorówki go nie wykorzystam. Hmmm… Widzicie, gdyby to było takie proste! A nie jest, człowiek musi się nakombinować. Pomyślałam wtedy, że gdybym nie musiała pracować, to bym może się zajęła życiem zero waste. Ale pracuję i nie mam czasu na zakupy inne niż szybkie. Obiecałam sobie natomiast, że jak wrócę do domu, poszukam takiej opcji w internecie. Przecież można gdzieś kupić kasze na wagę. Tak myślę.

Chleb łatwo jest kupić bez torby foliowej. Łatwo zdobyty punkt. 🙂

Chemia – z całym zrozumieniem dla ochrony środowiska, nie jestem fizycznie w stanie zmienić swoich nawyków, bo nie mam… tak, nie mam czasu. Kosmetyki? Nie maluję się dużo, ale myśl o tym, że miałabym zrobić puder z mąki nieco mnie przeraża. Ten punkt zostawiłam. Nie mam na to alternatywy.

Tak, przeczytałam książkę ,,Życie zero waste” Katarzyny Wągrowskiej. I to świetnie, że są ludzie, którzy tę ideę wprowadzają w życie, którym się chce, którzy znaleźli na to sposób, wypracowali nawyki. Wyobrażam sobie, ile energii i samozaparcia to wymaga. Podziwiam. Jednocześnie świadoma jestem tego, że w tym akurat momencie mojego życia ten poziom jest dla mnie nie do przeskoczenia. A jedyne, co mogę teraz zrobić, to ulepszyć to, co już robię, a raczej – być bardziej konsekwentną. Czyli jak kranówa, to także poza domem. Jak jedzenie do pracy, to przygotowane w domu i przechowywane w plastikowych pudełkach. Jak zakupy to w bawełnianych torbach. Jak ubrania, to oddawane innym, nie wyrzucane. Zmielona kawa jest dla mnie pillingiem.

Czy to wystarczy, by iść spać z czystym sumieniem? Jak myślicie?

Jeśli macie sposób na to, jak żyć ,,zero waste” mając ,,zero time” – chętnie przygarnę kilka wskazówek. Bo to jedyna rzecz, obok prawdopodobnie lenistwa, która odsuwa mnie od tego, by żyć bardziej ekologicznie i ekonomiczne.

Choć i tak daję sobie mocną czwórkę.

 

Wpis powstał we współpracy z Wydawnictwem Znak Literanova